Większość ludzi, którzy nigdy nie mieszkali w akademiku, na to słowo ma przed oczami wielu studentów w jednym małym pomieszczeniu, lejący się litrami alkohol, wszechobecny bałagan i jedzenie, które jest na wagę złota i którego zawsze brakuje. Pewnie jest w tym trochę prawdy (chociaż u nas zawsze był zarówno porządek jak i jedzenie), ale chciałabym dziś podzielić się moimi wspomnieniami z życia akademikowego i zadedykować ten wpis moim akademikowym współlokatorkom.
Czy można szklankę cukru?
To, co miło wspominam z akademika, a czego brakuje mi teraz, to możliwość pożyczenia wszystkiego. Niezależnie od tego, czego się potrzebowało, zawsze znalazł się ktoś, kto to miał. I nieważne czy chciało się pożyczyć egzotyczną przyprawę czy specjalny śrubokręt. Zawsze był ktoś, kto coś pożyczył. Albo zaproponował równie egzotyczny zamiennik – np. ubijanie mięsa na kotlety słoikiem (wypróbowane – polecam J). Plusem było też to, że po każdą z tych rzeczy można było pójść w kapciach i nikt za to nic nie chciał. Po prostu pożyczał – z dobrego serca. W akademiku też najłatwiej było dostać notatki od starszych roczników i można było tanio i szybko coś wydrukować albo skserować.
Brak nudy
W akademiku naprawdę nie da się nudzić. W morzu studentów, którym niezbyt chce się uczyć, zawsze można znaleźć kogoś, kto będzie chciał pójść na piwo albo spacer, obejrzeć wspólnie serial czy film. W domu studenckim zawsze można było tak po prostu wpaść do kogoś w odwiedziny na herbatę, posiedzieć, pogadać i poznać kolejnych sąsiadów.
Łazienkowa i kuchenna integracja
Kiedy myślę o kuchni i łazience mam uśmiech na twarzy. Jak to mawiała moja ówczesna współlokatorka (i obecna przyjaciółka) akademik to „wieczna kolonia”. Łazienki koedukacyjne z prysznicami z zasłonkami i wspólne kuchnie, gdzie zawsze można było poznać kogoś nowego albo podejrzeć, co gotuje (albo częściej odgrzewa :P). Do łazienek zawsze chodziłyśmy „stadem” i była to wielka wyprawa. Łazienki znajdowały się tylko na jednym piętrze i z całego akademika zbierały się tam wszystkie dziewczyny. Fajnie było stać godzinami pod prysznicem bez obaw o wysokie rachunki za wodę. Można też było posłuchać akademickich ploteczek albo życiowych historii.
Brak dodatkowych opłat i tanie pokoje
Bez wątpienia była to ogromna zaleta mieszkania w akademiku. W moim przypadku płaciło się niecałe 300zł za pokój za miesiąc. W cenie były nieograniczone dostępy do prądu, wody i internetu. Żyć nie umierać. Jedyne, co wymagało dodatkowych opłat, to pralnia na monety. Dwuzłotówki często były na wagę złota i długo po mieszkaniu w akademiku miałam opory przed pozbywaniem się tych monet.
Trudne polowe warunki?
A teraz moja ulubiona część, która może niektórym wydać się drastyczna, a ja wspominam to wręcz z rozrzewnieniem. Przez trzy lata mieszkałam w akademiku, który szedł „do remontu” i były w nim często komiczne sytuacje. Pamiętam np. że często przy zapalaniu światła w łazience wywalało korki (później często go nie gasiliśmy). Wiecznie zapchany zlew był na porządku dziennym, a kiedy nie dało się już z niego korzystać, został przez sąsiadów rozkręcony i pod umywalką leżało wiadro, do którego ściekała woda i brud. Jak wiadro się napełniało, wodę się wylewało. W całym akademiku były też wszędzie dziury w ścianach. Niektóre zrobione specjalnie przez poprzednich lokatorów na własny użytek, inne samoistne, będące wynikiem upływu lat. W jednym z pokoi miałyśmy też, narysowanego przez kogoś bardzo dowcipnego, męskiego penisa. J Pamiętam też różnokolorowe ściany, albo ściany pomalowane przez kogoś tylko „do mebli”, gdzie po przesunięciu ich, można było zobaczyć poprzedni kolor. Był też pewien okres czasu, gdzie w łazience nie było ciepłej wody i trzeba było myć się w zimnej. Mieliśmy też inwazję moli spożywczych i kolega próbował wkręcać współlokatorkę, że hodują je w skarpetkach. Przez starą instalację bardzo często przepalały się żarówki, a meble były tak stare, że można było się zastanawiać, kiedy się rozpadną.
No i oczywiście ludzie…
Wszystko powyższe pewnie nie budziłoby tak pięknych wspomnień, gdyby nie wszyscy ludzie, którzy tam byli. Począwszy od moich wspaniałych współlokatorek, z którymi zżyłyśmy się od pierwszego dnia i gubiłyśmy się w Warszawie. Przez wszystkich sąsiadów, sąsiadki, bliższych i dalszych, do których chodziło się w odwiedziny, na plotki, w interesach albo na herbatę. Aż po Panie na recepcji, z którymi można było pogadać (a i czasem nawet im się wypłakać!) i skończywszy na Panu Konserwatorze, który przepychał te nieszczęsne zlewy i naprawiał rozwalające się klamki. Wszyscy ci ludzie tworzyli niesamowitą atmosferę i wielu z nich w większym lub mniejszym stopniu wpłynęło na moje życie w jakiś sposób.
I chociaż na początku byłam przerażona życiem w akademiku, często przeklinałam warunki i hałasy, to nie zamieniłabym tych wspomnień na żadne inne.
Nie mieszkałam w akademiku ale byłam jego częstym gościem, po zajęciach, na przerwach czy na imprezie sylwestrowej 🙂 Zachwycało mnie wszystko to, co opisujesz, zwłaszcza ludzie pozytywnie zakręceni i luz, którego w domu brakowało.. Ale z drugiej strony nie wiem, czy bym dała radę skupić się i uczyć w akademiku, bo potrzebowałam do tego ciszy i spokoju, które z kolei dom zapewniał..
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ja akurat miałam takie szczęście, że mieszkałam w pokoju z osobami, które się uczyły, więc spokojnie można było się skupić 🙂 były też dostępne pokoje cichej nauki, a rzut beretem od akademika była biblioteka 🙂
PolubieniePolubienie
W bibliotece też bym się nie skupiła, potrzebowałam kompletnej ciszy i spokoju.. ale jak kilka osób chętnie się uczyło, to już coś. Gorzej jak się trafia w pokoju imprezowicz co przedkłada fun nad studia 😉
PolubieniePolubienie