Wywiady #2 – Życie z pasją – Amerykański sen

Witajcie w drugim odcinku serii wywiadów!

Dzisiaj moim gościem jest Agata, studentka, która opowie nam o swojej podróży życia – 3 miesięcznym pobycie w Stanach Zjednoczonych Ameryki i przybliży nam trochę, jak wygląda życie za oceanem!

A: Cześć! Opowiedz krótko o sobie: kim jesteś i czym się zajmujesz w życiu?

          Cześć. Nazywam się Agata, mam 24 lata. Na chwilę obecną moim głównym zajęciem jest studiowanie. Na tym przede wszystkim skupiam swoją uwagę, chociaż wkrótce planuję znaleźć jakąś interesującą mnie pracę.  Poza tym, w wolnym czasie lubię spędzać czas przy czytaniu książek od kryminałów przez fantastykę, aż do różnych biografii muzyków czy zespołów (interesuję się także klasycznym rockiem i muzyką metalową). Z drugiej strony staram się też być osobą aktywną: często biegam, ćwiczę i wprost uwielbiam jeździć na rowerze. Są to bardzo zwyczajne, proste zainteresowania i choć sprawiają mi ogromną radość i relaksują mnie, postanowiłam w swoim życiu zrobić coś bardziej porywającego, a jako że zawsze lubiłam zwiedzać i obserwować, jak wygląda życie w innych środowiskach, mój wybór padł na jakąś dalszą podróż. Okazało się szybko, że w całkiem łatwy sposób można ten cel zrealizować.

IMG_20190913_184535

A: Co cię skłoniło do wyjazdu do USA?

            O programie dowiedziałam się od koleżanki, która brała w nim udział. Początkowo nie byłam na niego chętna. Albo inaczej: nawet trochę chciałam, ale uważałam, że nie dam sobie rady, będzie za ciężko, nie chce mi się zaliczać wcześniej egzaminów na studiach i generalnie w domu też jest mi dobrze, po co mi ta cała Ameryka. Później zauważyłam plakat reklamujący program na moim uniwersytecie. „Pech” chciał, że wisiał obok sali, gdzie miałam zajęcia. Co tydzień patrzyłam się na niego i z coraz większym przekonaniem mówiłam sobie „A może jednak, dlaczego nie?” Fajnie przecież byłoby zrobić coś tak ciekawego i zobaczyć  na własne oczy to, co wydaje się być dostępne wyłącznie w filmach. I to chyba ta chęć przeżycia tej przygody i oderwania się od rzeczywistości, codziennej rutyny były czynnikiem, który popchnął mnie do zgłoszenia się do programu.

A: Jak wyglądał proces rekrutacji i jak trzeba było się przygotować do wyjazdu?

          Opowiem o swoich doświadczeniach z programem Work and Travel organizowanym przez Camp Leaders, bo to właśnie z nimi udało mi się wylecieć do Stanów. Wiem, że istnieją także inne biura, z których można skorzystać. Proces rekrutacji prawdopodobnie wygląda w każdym podobnie, czyli tak, jak było w przypadku Camp Leaders – trzeba włożyć w to trochę pracy i zainwestować czas, ale jest to raczej przyjemne zadanie. Szczególnie, że z tyłu głowy ciągle tkwi świadomość celu, do którego się dąży – wylotu do owianych legendą Stanów Zjednoczonych. Pierwszy krok był banalny – wystarczyło zarejestrować się na stronie internetowej tej organizacji. Bez żadnych zobowiązań, proste założenie konta. Już na następny dzień zadzwoniła do mnie osoba z biura z propozycją spotkania z ambasadorem regionalnym, aby zapoznać się z celem i założeniami programu. To spotkanie było oczywiście bezpłatne i także do niczego nie zobowiązywało, choć zdecydowane osoby mogły podpisać na nim umowę. Jednocześnie należało wypełnić aplikację na swoim profilu, w której trzeba m.in. opisać siebie, swoje umiejętności, swoje doświadczenie – KAŻDE, nie musi to być tylko praca, ale znaczenie ma również wolontariat, organizowanie wydarzeń itd. Po prostu wszystko, co może świadczyć o twoich umiejętnościach. Po podpisaniu umowy należy dopełnić reszty formalności i zapłacić pierwszą ratę za program, aby móc przejść do etapu poszukiwania pracodawcy. Do programu, z którego ja skorzystałam, czyli Support Staff (personel obsługi technicznej, w moim przypadku była to praca na kuchni) wymagany był status studenta, jednak są też programy, gdzie nie jest on konieczny. Pracodawcę można znaleźć na Targach Pracy, o których członkowie programu są informowani w różnoraki sposób np. na facebookowych fanpage’ach  czy przez telefon. Istnieją też wirtualne Targi Pracy, z których skorzystałam ja – rozmowa odbyła się przez Skype’a. Również pracodawca sam może się zainteresować kandydatem i napisać do niego np. maila. Kiedy jest się już zatrudnionym, zaczyna się etap wizowy, którego głównym punktem jest rozmowa z konsulem. Bardzo krótka rozmowa – u mnie była to minuta i wiza przyznana. Wcześniej trzeba wypełnić także wniosek wizowy, z którym jest sporo zabawy i odpowiadania np. na to, czy wybierasz się do USA, aby zajmować się działalnością terrorystyczną albo czy kiedykolwiek popełniłaś ludobójstwo i inne przyjemne, całkiem osobiste, przyznaję, pytania. 😉 Jeżeli masz już wizę, pozostaje tylko poczekać, aż biuro wykupi ci bilet, a ty będziesz mógł się pakować i kombinować, jak zmieścić się w 23 kg bagażu rejestrowego (mądra rada – nie bierz za dużo i tak na 99% będziesz musiał wyrzucić połowę 😉 ). W międzyczasie organizowane jest szkolenie przedwyjazdowe, w którym udział jest obowiązkowy. Na nim omawiane są szczegóły ubezpieczenia, podróżowania i samego pobytu w Stanach. To całkiem skrótowy opis tego, co trzeba zrobić, żeby wylecieć do Stanów. Być może wydaje się tego sporo, ale to tylko pozory, a przejście całego procesu jest bardzo satysfakcjonujące i motywujące. Oczywiście więcej informacji można znaleźć na oficjalnych stronach internetowych dotyczących programów.

IMG_20190831_153917

A: Gdzie pracowałaś i jak wyglądał Twój standardowy dzień?

            Znowu muszę podkreślić, że odpowiadając na to pytanie mam na myśli swoje doświadczenia. Każde miejsce pracy i stanowisko różni się od siebie. W moim przypadku było tak, że chciałam pracować w kuchni i taką też pracę zdobyłam. Camp, na którym pracowałam, nie był duży. W kuchni tworzyliśmy 11osobowy zgrany zespół z 2 przełożonymi na czele, który przygotowywał posiłki dla przeróżnych grup i gości przebywających w ośrodku. Bywały to zjazdy rodzinne, grupy artystyczne i religijne, campy młodzieżowe (coś na wzór naszych kolonii). Przeróżne osoby i  przeróżna liczba gości zmieniająca się co jakiś czas – bywały tygodnie, w których gości było 50, ale potrafiło ich być i 300, dzięki czemu nie było monotonnie. Zasadniczo w umowie mój czas pracy został wynosił od 8 do 10 godzin, jednak standardowo pracowałam dziennie 8 godzin… na papierku, bo w luźniejszych tygodniach zdarzało się pracować mniej, a przerwę w pracy spędzać pływając w jeziorze.  W pracy oprócz obowiązków związanych ściśle z gotowaniem (krojenie, smażenie, przygotowywanie baru sałatkowego itd.), które nie były szczególnie wymagające, byliśmy odpowiedzialni za posprzątanie jadalni dla gości i dla personelu oraz za wydawanie dań. Sama praca bywała ciężka fizycznie – w kuchni przecież się nie siedzi, ale świetna atmosfera, żarty i śmieszki z kolegami i koleżankami, a także z przełożonymi oraz częste darmowe lody wszystko to wynagradzały. Jednak pobyt na campie to nie tylko praca, ale i spędzanie czasu wolnego w ciekawy sposób z ciekawymi ludźmi. Prawie każdego wieczoru rozpalane było ognisko, gdzie mogliśmy rozkoszować się słodkimi „kanapkami” z pianek (znane każdemu marshmallow) z herbatnikiem i czekoladą, mogliśmy wypoczywać nad jeziorem, nad którym leżał nasz camp, pływać na kajakach, organizowane były wycieczki kajakowe. Gry planszowe, siatkówka, wojny na balony z wodą, potańcówki czy imprezy – każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Jeśli ktoś chciał odpocząć z książką w ręku, na spacerze czy przy wieczorze filmowym – także i na to była sposobność. Jeden dzień w tygodniu był dniem wolnym. Na tym tzw. day offie wyjeżdżaliśmy z ośrodka do innych miast. Dzięki temu zwiedziłam także Boston czy Portland albo mogłam zrobić zakupy w Walmarcie czy amerykańskich outletach.

relaks na campie

A: Po zakończeniu pracy zwiedzałaś Stany? Jak wyglądał Twój program podróży?

            Po zakończeniu kontraktu każdej osobie przebywającej w Stanach np. na wizie J-1 przysługuje tzw. grace period, czyli 30dniowy okres, podczas którego legalnie pozostaje się w kraju, dzięki czemu można odbyć – dosłownie – podróż życia. Postanowiłam wykorzystać praktycznie cały ten czas, bo aż 28 dni. Przyznaję bez bicia: dla mojej kieszeni było to wyzwanie, bo życie w Stanach do najtańszych nie należy, ale jeśli wybierze się niskobudżetową (a zarazem bardzo ciekawą i ekscytującą) opcję zwiedzania można z tym sobie poradzić. Zawsze można też wrócić wcześniej, a na podróże przeznaczyć tylko te pieniądze, które zarobiło się podczas pracy. Z relacji osób bardziej doświadczonych mogę powtórzyć, że za te 1200$ można przeżyć nawet 2 tygodnie, jeśli nie oczekuje się od życia wielkich luksusów, a twoich kubków smakowych nie odrzuca smak zupek chińskich, nowojorskiej pizzy za 1$ czy puszek ze spaghetti z Walmartu za 88 centów. Takie survivalowe jedzenie oraz tanie noclegi na campingach pod namiotami w tym momencie znajdują się w czołówce doświadczeń, na wspomnienie których za kilkanaście lat łezka w oku mi się zakręci. 😉 A odpowiadając na pytanie o mój program podróży, powiem, że na pierwszy raz w Stanach – jak zdecydowana większość osób – wybrałam trasy obejmujące miejsca, które po prostu trzeba zobaczyć, ikony tego ogromnego państwa. Zaczęłam od tygodnia w Nowym Jorku tak, aby zobaczyć na spokojnie wszystkie kultowe miejsca od Empire State Building przez Times Square aż po Wall Street. Mecz baseballa, musical na Broadway’u, przejażdżka promem na Staten Ferry z pięknym widokiem na Statuę Wolności, piknik w Central Parku czy spacer po Brooklyn Bridge przy zachodzie Słońca – na takie atrakcje nie szkoda czasu ani pieniędzy. Jako miłośniczka „Przyjaciół” byłam zachwycona i nie odpuściłam sobie podejścia pod „Friends Building”. Potem nadszedł czas na przelot do Los Angeles i „road trip” po pięknym i obejmującym ogromne spektrum widoków Zachodzie. Istnieją opcje zorganizowanych wycieczek albo można wypożyczyć samochód – co kto woli! Ja, mimo że doświadczonym kierowcą wcale nie byłam, nie mogłam odpuścić sobie jazdy po Route 66. Ciężko streścić to wszystko w kilku słowach, bo można byłoby napisać o tym całą książkę (co jedna z moich towarzyszek podróży zrobiła w postaci pamiętnika – doceniam ten pomysł i żałuję, że sama na niego nie wpadłam), ale wachlarz miejsc, które udało nam się zobaczyć był naprawdę szeroki. Los Angeles z Venice Beach, Hollywood Sign i Universal Studios (polecam, polecam, polecam, warte każdych pieniędzy, pełne adrenaliny kolejki i odwzorowane całe miasteczko Hogsmeade) na czele. San Francisco, czyli Golden Gate Bridge, Painted Ladies i Twin Peaks. W tym mieście podczas zwyczajnych spacerów po wcale takich niemałych wzgórzach można z łatwością spalić wszystkie fast foody, które się wcześniej wchłonęło. I turystyczne miasto-kasyno Las Vegas (jak raz wygrasz, nie próbuj drugi 😀 ).  Po drodze zahaczyłyśmy także o mniejsze i również bardzo klimatyczne miasteczka np. Oatman, które pozwala przenieść się do czasów Gorączki Złota, a przy nieuwadze może się zdarzyć, że jeden z wielu osłów spróbuje ukraść twoje ciasteczka. Nie mogło zabraknąć także zachwycających parków narodowych i innych punktów przyrodniczych: Joshua Tree, Wielki Kanion, Kanion Antylopy, Horseshoe Bend, Dolina Śmierci, Park Sekwoi, Yosemite. To właśnie te magiczne krajobrazy z całej podróży najbardziej mnie urzekły i utkwiły w pamięci. Road Trip zakończyłyśmy przejazdem przez wybrzeże – całe 2 dni przejażdżki z widokiem na ocean i dwoma postojami: w Monterey, gdzie można wypłynąć statkiem i obserwować delfiny, lwy morskie i inne morskie zwierzęta oraz w Santa Barbara z pięknymi plażami.  Tego nie da się opisać słowami!

road trip

A: Co wspominasz najmilej z tego wyjazdu, a co było dla Ciebie najtrudniejsze?

            Ciężko jest mi wybrać to, co najmilej wspominam, ponieważ zarówno na campie, jak i po zakończonej pracy podczas podróżowania podobało mi się ogromnie. Jednak gdybym musiała wybierać, powiedziałabym, że najbardziej podobały mi się noclegi na campingach w namiotach. Może się wydawać, że to nic nadzwyczajnego, ale chyba właśnie wszystko, co z tym związane, będę wspominać najmilej. Było to dla mnie coś nowego, a przeżycie tego po raz pierwszy w warunkach amerykańskich parków narodowych było strzałem w 10, bo taki klimat, takie pejzaże i widoki zapadają w pamięć. Najfajniejszy był ten element zaskoczenia – na campingi przyjeżdżałyśmy zazwyczaj bardzo późno, już po zmroku, przez co kiedy rano wychodziłyśmy z namiotu nasze reakcje były zazwyczaj podobne: „wow, tu jest jezioro, a tam są góry. O mamo, jak tu pięknie!”. A najtrudniejsze? Najtrudniejsze było dla mnie…pożegnanie. I mówię to całkiem poważnie. Sama byłam zaskoczona, jak wielki smutek spowodował wyjazd z campu, rozstania z moimi kolegami i koleżankami, z przełożonymi i dyrektorem. Pocieszała mnie jedynie myśl, że przede mną kolejna przygoda, która przecież będzie równie ekscytująca. A przecież wydawało mi się, że najtrudniejsze dla mnie będą takie kwestie jak opanowanie rozmów po angielsku czy nowych umiejętności potrzebnych w pracy. Jednak okazało się nie być to takim wyzwaniem, jak sobie początkowo wyobrażałam. Przyszło to z naturalnością, a wesoła atmosfera i zrozumienie ze strony innych osób ułatwiła naukę.

IMG-20190908-WA0007

A: Czego nauczyła Cię podróż do USA?

            Nauczyła mnie wielu przyziemnych rzeczy takich jak rozkładanie namiotu, perfekcyjne i szybkie obieranie melona, układania serwetek w ładne wzory, ale także i sprytu, szybkiego działania, gdy na salę wchodzi kilkunastu, kilkudziesięciu czy nawet kilkaset wygłodniałych ludzi. Na pewno dzięki tej podróży pokonałam bariery w rozmawianiu po angielsku. Dzięki temu, że pracowałam z wieloma osobami z zagranicy, nauczyłam się także kilku słówek po węgiersku czy słowacku (mój faworyt to „frajer/frajerka”, który oznacza „chłopaka/dziewczynę”). A z rzeczy poważniejszych nauczyłam się tego, żeby nie przejmować się tym, co pomyślą sobie o tobie osoby, których opinia nie ma dla ciebie znaczenia. Bo poważnie – mało kogo interesuje to, że w Central Parku zaczniesz jeść lasagne z puszki albo będziesz wracać owinięta ręcznikiem przez San Francisco, bo jest ci po prostu zimno, a ty nie masz nic innego. Może i dla niektórych wygląda to głupio, ale jak daje efekty, to nie ma się czego wstydzić!

A: Jakie są Twoje dalsze plany? Słyszałam, że to nie koniec Twoich podróży w tym roku!

            Zgadza się. W tym roku mam zaplanowany jeszcze jeden, choć już zdecydowanie krótszy wyjazd. Wybieram się do Londynu przede wszystkim, aby odwiedzić moją przyjaciółkę, mieszkającą tam już kilka lat, a przy okazji zwiedzić kolejny zakątek świata. A co później? Poważnie zastanawiam się nad powrotem do USA, na ten sam camp, na którym pracowałam. Jeśli się dobrze spiszesz podczas pracy (a chyba trzeba włożyć naprawdę wiele wysiłku, żeby to się nie udało!), możesz porozmawiać ze swoim pracodawcą o powrocie w następnym roku – jako osoba powracająca działasz na trochę innych warunkach. Przykładowo na własną rękę musisz zakupić bilet lotniczy, ale z drugiej strony dostajesz wyższe wynagrodzenie. Pobyt na campie jest tak fantastyczną i dającą wiele możliwości przygodą, że wiele osób, w tym i ja, o tym myśli. Wykorzystałabym tę okazję, aby zwiedzić inne, mniej turystyczne miejsca w USA i spełnić swoje największe marzenie podróżnicze i zobaczyć jedno z największych miast świata  – Mexico City.

A: Co byś doradziła osobom, które chciałyby spróbować swoich sił na podobnym wyjeździe?

            Powiedziałabym im coś, co zabrzmi banalnie: nie warto się bać spróbować. Jeśli masz okazję ku temu, bo np. jesteś studentem, a czujesz, że choć trochę ciągnie cię do tego typu przygody, wykorzystaj to. Z początku proces rekrutacji może wydawać się trudny, ale na swoim przykładzie mogę zapewnić, że praktycznie każdy jest w stanie dać sobie z tym radę. Szczególnie że ludzie zajmujący się organizacją tego wyjazdu są niesamowicie pomocni, więc możesz zwrócić się do nich z każdym pytaniem. Nawet jeśli ktoś jest osobą z natury cichą i bardziej zamkniętą w sobie, odnajdzie się w tym programie, a dodatkowo można potraktować to jako szansę na znalezienie w sobie śmiałości. Nie warto też stresować się swoim angielskim czy małym doświadczeniem w tego typu pracy. Oczywiście język w stopniu podstawowym wypadałoby mieć opanowany, ale nie trzeba być na poziomie zaawansowanym, żeby się dogadać. W końcu jest to także okazja do podszlifowania swojego angielskiego. Pozostaje także kwestia pieniędzy – program nie jest drogi, ale nie jest też darmowy. W zależności od tego, w jakim czasie zapiszesz się do programu, cena wynosi pomiędzy 1690 zał a 2200 zł + opłata za wniosek wizowy. Jeśli jednak jesteś zainteresowany, to warto zaoszczędzić i spróbować uzbierać tę sumę, bo wydanie pieniędzy na taką wyprawę nie pójdzie na marne. Myślę, że takie doświadczenie i wspomnienia są warte tych pieniędzy. I na koniec jeszcze znaczenie ma twoje nastawienie. Tu już nie ma innej możliwości – musi być ono pozytywne! W końcu Amerykanie słyną ze swojego wielkiego optymizmu.

70452619_10111483097712019_2631644994766635008_n

A: Dziękuję za rozmowę!

Mam nadzieję, że Agacie udało się choć trochę przybliżyć Wam tematykę życia w Stanach Zjednoczonych. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, zadawajcie w komentarzach. Trzymajcie też kciuki za kolejne podróże naszego gościa. 😉

Do następnego!

19 myśli na temat “Wywiady #2 – Życie z pasją – Amerykański sen

  1. Kocham Cię za ten wpis. Kocham Stanu. Od zawsze marzyłam o stanach i byłam nawet o krok od wyjazdu jako Au Pair. Do dziś żałuję że do tego nie doszło. Ale nadal marzę o podróży do Stanów Zjednoczonych. Najbardziej!

    Polubione przez 1 osoba

  2. Kraj manii wielkości i pod tym względem podobny do dawnego ZSRR. Wszystko musi być „naj”! Kraj ogromnych różnic poczynając od poziomu życia poprzez kulturę i sztukę w różnych jego czesciach. Różnych wersji klimatycznych i w pewnym sensie bardzo różnych ludzi. Byłem chyba we wszystkich jego częściach poczynając od okolic jezior, w portach na rzece sw. Wawrzynca. Poprzez NY, czy Chicago ale tylko przelotem, dalej Floryda, Tampa i Key West. Nowy Orlean przed Katariną. Miasto Aniołów i przemysłu filmowego i inne słynne ze wzgorz(San Francisco) po północ i Alaskę.
    Za darmo! Płacąc jedynie długa rozłąka z Polską i rodzina. Pracując na morzu jako oficer nawigstor. W stanie wojennym kilka razy mogłem zostać amerykaninem. Najbliżej tego było w Bostonie gdzie proponował mi to sam szef Coast guardu. Irisch żonaty z Polką. Ale urodziłem się i umrę Polakiem i choć kocham świat to nigdy i z nikim bym się nie zamienił na Ojczyzny! 😻
    A wywiad bardzo ciekawy, choć trochę taki mało sięgający w głąb.

    Polubienie

  3. Czytałam z przyjemnością i aż żałuję, że nie jestem już studentką 🙂 to na pewno wyprawa życia i niesamowita możliwość łącząca zwiedzanie, z pracą i podszkoleniem języka. Powodzenia dla Agaty i realizacji kolejnych marzeń, a Tobie kolejnych fajnych wywiadów i wpisów 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  4. Aniu, kiedy następny artykuł lub wywiad? Wchodzę tak na bloga i co trochę sprawdzam co Nowego A tu… Nic ;P Ps. Więcej czytam niz piszę tu komentarzy. Twoje wywiady są mega 😊

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz